The best place to roller skate.

News           Foto            Video           Forum           Shop

                     Roll4Life – bo zabawa zaczyna się w grupie.


Czym jest roll4life ? To pytanie zadaje sobie wielu miłośników jazdy na rolkach. Samo słowo na świecie jest kojarzone w subkulturze rolkarzy agresywnych i freestylowych. Tak więc często powtarzane pewnego dnia podczas jazdy slalomowej na fontannie przed Operą padło hasło założenia grupy roll4life, która by zajmowała się promocja jazdy na rolkach. Cały pomysł został oparty na doświadczeniu instruktorów z rollareny, którzy na porannych sesjach dla dzieci ze szkół z całej polski promowali rożne odmiany jazdy na rolkach potocznie zwanymi łyżworolkami. Po zamknięciu Dynamixu (czyli obiektu w którym znajdowała się rollarena) garstka rolkarzy nie zaniechała misji    i kontynuują ją do dziś jako grupa roll4life. Organizują pokazy, eventy, treningi, roll szkółki. Z czasem z samej idei promocji grupa przerodziła się w społeczność, która stała się gronem przyjaciół. Same pokazy czy inne formy promocji jazdy na rolkach została rozszerzona o nocne eskapady na rolkach, 


































































































































































     Mimo odbywającej się w Dąbrowie Górniczej nowej imprezy z akcentem dla rolkarzy, postanowiłem pojechać do Gliwic, na kolejną imprezę z cyklu Puchar Śląska, aby przejechać ten piękny dystans zwany maratonem.
Spakowałem swój dziecięcy plecak na rolki i ruszyłem w stronę dworca. Na miejscu witam się z dwoma kolegami z teamu, którzy zostali wysłani do Dąbrowy w celu zapoznania się z nową imprezą. Ja wysiadam wcześniej i dzięki uprzejmości jednego z moich klientów, którego poznałem podczas poznańskiego Expo, zorganizowanego z okazji półmaratonu dla rolkarzy, dalszą cześć ranka spędzam na rozmowie o rolkach przy herbacie. 
Krótka drzemka, bułka z dżemem, kolejna herbata z cytrynką i ruszamy w stronę biura maratonu

 . Kierowca dobrze wie, gdzie jechać – podczas rozmowy opowiada, jak spędził młodzieńcze lata, studiując w tym pięknym mieście. W oddali widać flagi firmy Rollerblade i namiot k2 oraz banery Powerslide. Tak się składa, że tym razem i mój sklep sponsorował kolejne nagrody, których nigdy nie jest zbyt wiele. Pogoda ładna: choć chłodno, to nie pada, a czasem nawet przygrzeje słońce.
Po zapisach i pobraniu numerów startowych zaczynamy się rozgrzewać. Najpierw trucht. Biegam do pierwszego zapocenia, po czym zakładam rolki. Start jest w połowie pętli, więc zaczynamy pielgrzymkę i podziwiamy okoliczne krajobrazy. Uważnie przypatruję się uwarunkowaniu terenu i każdemu zakrętowi. Zaczynam planować i myśleć, jak rozegrać ten bieg. Może sprawdzić się i przejechać cały dystans samemu? Chyba za mocno wieje, cała trasa jest na otwartej przestrzeni, a do tego pętla i nawroty na których będzie trzeba hamować do zera. Ta opcja raczej odpada. Może innym razem.
Jesteśmy na miejscu startu. Czekamy. Nagle pada hasło, że trzeba cofnąć się na metę, bo auta są źle zaparkowane. Solidarnie wracamy wszyscy na metę. Po kilku uprzejmych zadaniach zamienionych z panem policjantem i przeparkowaniu samochodów na właściwe miejsca, ponownie udajemy się na linię startu.
Jeszcze nie wiedziałem, że ten bieg będzie dla mnie wyjątkowy: pozwoli mi uniknąć w przyszłości prawdopodobieństwa przegranej przy nieodpowiednim podejściu do odnowy i lekceważeniu przeciwnika, którym jest dystans maratonu. Tego dnia nie zjadłem za dobrze: bułka pszenna i dżem oraz herbata dały szybki skok cukru, ale równie szybki spadek… Przedłużający się start i dodatkowe kilometry, zrobione tuż przed samym maratonem, skutecznie uszczupliły moje zapasy glikogenu w mięśniach i wątrobie, co w późniejszym czasie miało mieć fatalne skutki na dalszy przebieg sytuacji na trasie.
Kiedy uporaliśmy się z problemami technicznymi, zebraliśmy się na linii startu, gdzie po odliczeniu od dziesięciu do zera, ruszyliśmy do przodu w kierunku pierwszego nawrotu, który był również punktem kontrolnym, uzbrojonym w, jakże potrzebnych, wolontariuszy.
Naszą przygodę z dystansem 42 km rozpoczął Ciborowski z Jasła.

 Schowałem się za niego i, nie przeszkadzając doświadczonemu zawodnikowi, pozwoliłem by nadał mocne tempo na pierwszych metrach śląskiego maratonu. 

 
Po przejechaniu dość sporego odcinka przyszła moja kolej i kolejne kilkadziesiąt metrów prowadziłem rolkarzy po gładkim asfalcie naszej trasy. Kolejne zmiany ukazywały nowych i stałych bywalców polskich maratonów. Zboczenie zawodowe powodowało, że przyglądałem się, jaki sprzęt napędzają moi kompani i co jakiś czas przypatrywałem się technice jazdy miłośników, wyposażonych w 110 mm podwozia.

 
Po przejechaniu grzecznie kilku kilometrów stwierdziłem, że zakręty muszę pokonywać na samym przodzie. Wykorzystam techniczne, energooszczędne wchodzenie w łuki i w ten sposób zyskam prędkość i oszczędzę cenną energię. Kiedy poczułem, że moje serce jest już rozruszane, dość dobrym tempem, wybijanym przez jeszcze wypoczętych rolkarzy, ruszyłem do przodu, aby przerzedzić nasze stadko i tym samym wyselekcjonować dwóch, trzech, może czterech zawodników, z którymi przyjdzie mi konkurować przez resztę dystansu.

 

 
Stopniowo po na każdej mojej zmianie przyspieszałem i tym samym systematycznie selekcjonowałem najmocniejszych tego dnia sportowców. Kiedy grupa zredukowała się do pięciu, sześciu osób, zacząłem odjeżdżać na kilkanaście metrów, by tak samotnie pokonywać pewien odcinek. Co jakiś czas wracałem i przypatrywałem się, jak grupa zachowuje się na zakrętach i jak reaguje na mocniejsze przyspieszenie. Kiedy trasa łagodnie opada w dół, po przejechaniu kilkunastu kilometrów, kolejne nawroty w punkcie odnowy, hamowanie prawie do zera po rozpędzeniu, wybijanie średniego rytmu, by po jakimś czasie, chowając się w uszczuploną kolumnę, planować dalszy przebieg sportowej gry. Kilometry uciekały. Kolejne interwały, które serwowałem całej naszej gromadzie, bezlitośnie selekcjonowały zawodników, zostawiając tylko tych najlepiej przygotowanych tego dnia.
Co jakiś czas mijaliśmy małe grupy, jadące z naprzeciwka i jak zawsze nie powstrzymałem się od okrzyków w stylu „MOCNO, DOBRZE, TRZYMAJ, GONISZ ICH”
Staram się zawsze podnieść morale samotnych i zmęczonych rolkarzy, którzy potrzebują bodźca, by uwierzyć w swoje siły.
Kolejne kilometry zaczynam już szarżować. Jadę 10 m przed grupą, a jak ktoś próbuje podjechać, to przyspieszam, nie dając mu schronienia przed wiatrem. Tego dnia nie chciałem być sępem peletonu. Chciałem zasłużyć na zwycięstwo, a przy okazji sprawdzałem swoje przyspieszenie na prostych odcinkach i łukach, co w normalnych warunkach jest trudne do zaaranżowania. Nie da się oddać atmosfery panującej na trasie podczas biegu w gronie zawodników, z którymi musisz walczyć ramię w ramię, ani tempa i warunków panujących tego dnia.
Kolejne kilometry uciekały. Na twarzach moich przeciwników pojawiały się grymasy bólu i wysiłku. Myślę, że będą pamiętać dobre tempo jeszcze kilka dni po zakończeniu maratonu.
Doszedłem do wniosku że ostatnie 6,5 km pojadę sam, by samotnie wjechać na linię mety, nie ryzykując zakleszczenia się na finalnym sprincie na dość wąskiej ścieżce. Niestety, scenariusz miał być zupełnie inny. Jak już wcześniej pisałem, tego dnia zlekceważyłem czas i sytuację, w której się znalazłem. Skutkiem tego było złe podejście do posiłku przedstartowego. Na około 32 kilometrze poczułem dziwną słabość w nogach i dezorientację w głowie. Dopadło mnie, tak dobrze mi znane, uczucie spadającego cukru, które towarzyszyło zbyt długiemu wysiłkowi. Zacząłem odczuwać spory dyskomfort psychiczny i fizyczny. Dopiłem resztkę wody i zastanawiałem się, co zrobić z tym fantem, ponieważ cały mój plan legł w gruzach, a na horyzoncie pojawiło się widmo porażki. 
Na kolejnych kilometrach czułem się coraz gorzej. Schowałem się w kolumnę i czekając na swoją kolej, zastanawiałem się jak wybrnąć z tej sytuacji. 
Kolejne mocne zmiany. Wszyscy są już bardzo zmęczeni, ale każdy wie, że finisz się zbliża. Jedziemy na zmiany. Udaję, że wszystko jest OK. Staram się wybijać mocne tempo. Na łukach przyspieszam, jednocześnie starając się delikatnie i z wyczuciem wykorzystywać techniczne aspekty jazdy, a zarazem energooszczędne przyspieszanie. Uczucie dezorientacji jest coraz mocniejsze. Nogi z kilometra na kilometr coraz gorzej reagują na impulsy. W oddali widzę miejsce mety. Zbieram się do ostatniego ataku. Jedziemy zwartą grupą. Na przód wychodzi Ciborowski, za moimi plecami młody chłopak w stroju Klasen i zawodnik z Krakowa. 
W pewnym momencie każdy patrzy na każdego. Widzę że zawodnik z Krakowa przebija się do przodu. Jest strasznie wysoki. Bez zastanowienie rzucam się przed niego i zaczynam finalny sprint. Na szczęście odjeżdżam na tyle daleko, że nie może się schować. Za nim jedzie Ciborowski, na samym końcu chłopak z Trójmiasta. Staram się nie myśleć o słowach „głodny” i „cukier”. Próbuję wykrzesać ostatki techniki, ale jadę chaotycznie. Nie mogę teraz odpuścić! Patrzę w bok – nikogo nie widzę. Jest linia! Wysuwam nogę do przodu. Po drodze Ciborowski z młodym na plecach mijają Krakusa. Koniec maratonu! Jestem szczęśliwy, wygrałem kolejny maraton. Dopada mnie myśl: „Ale dałem zadki. To się mogło fatalnie skończyć!” Czuję się źle.
Po drodze widziałem banany. Jadę pod namioty, gdzie czeka na nas katering. Jak ja kocham organizatorów! Ludzie coś do mnie mówią, ale ja już nie zwracam na to uwagi. Cukier mam na tak niskim poziomie, że zaczynam cały się trząść. Siadam do stołu i zaczynam jeść ryż, przygryzając pieczywem pszennym. Wiem, że obydwa te produkty mają wysoki indeks i nie będę musiał długo czekać na cukier, który zatrzyma rozkład mięśni na potrzeby energetyczne i przywróci mi odpowiedni poziom glukozy, bym mógł odżywić mózg, układ nerwowy, wątrobę i mięśnie. W końcu czuję się lepiej. Biorę dokładkę ryżu. Zaczynam funkcjonować i odbierać bodźce z zewnątrz. Kolejni zawodnicy wjeżdżają na linię mety. Idę do samochodu i przebieram się w suche rzeczy. Myślę sobie: „Było blisko”. Tę lekcję będę pamiętał do końca życia.

 pozdro zawsze roll4life







  











 





                       Maraton Sierpniowy roll4life Plich Krzysztof

Do Gdańska przyjechaliśmy dość szybko bo już w Czwartek, po drodze
kilka zaprzyjaźnionych sklepów i miłośników maratonów na rolkach, aż w
końcu Trójmiasto. Lokalesi z pobliskiego sklepu z rolkami zaprosili nas na miejski rekonesans, w planie było mocne nawodnienie,
tak więc do wczesnego ranka uskutecznialiśmy uzupełnianie tak
cennych minerałów, kilka godzin snu i odwiedziny w
kolejnych zaprzyjaźnionych miejscach gdzie można nabyć sprzęt, info
poszło w świat że poznański roll4life jest już na miejscu wiec
wieczór szykowały się długie godziny pogawędek o rolkach w gronie
stałych i nowo wstępujących bywalców polskich maratonów. Pogoda spłatała nam figla i deszcz skutecznie zniechęcał ludzi do pojawiania się w Maratonowym
miasteczku, małymi krokami zbliżał się start wiec ruszyliśmy
po odbiór numerów startowych i na spotkanie z zapaleńcami tego
sportu z całego świata, bo tym razem dzięki nieustępliwym
rolkarzom promotorom impreza urosła do rangi pucharu świata, tak
więc sporo gości można było zobaczyć w namiocie pasta party
gdzie zajadaliśmy pyszny ryż i makarony wymieniając poglądy na
temat speed skating. Kolejny wieczór w towarzystwie polaków i
trenera z Włoch który przyjechał do polski by kolejny raz
stanąć w szranki w swojej kategorii wiekowej z Markiem Szymańskim
niezmordowanym Poznańskim zawodnikiem który od lat pogrywa sobie
z czołowymi polskimi rolkarzami po mimo swojego wieku.
Herbata z koniakiem i do spania bo jutro zawody, pobudka wczesnym
rankiem banany przygryzione chlebem i zaczynam skręcać sprzęt,
leje deszcz wiec chowam łożyska startowe, wyciągam najgorsze i
uzbrajam moje koła na deszcz, tym razem pojadę na 3x110 + 100
ale od następnego biegu przesiadam się na lżejszy zestaw, deszcz
cały czas pada więc rozgrzewkę razem z Maciejem ( Redan ) zaczynam
w miejscu gdzie zadokowaliśmy, rozgrzewam się do pierwszego potu
teraz jestem gotów, zakładam rolki i schodzę po schodach, wszędzie
mokro jedziemy w stronę linii startu mamy spory kawałek staram się nie
myśleć o starcie, nie potrzebuje stresu, kontrola serca to podstawa,
dojeżdżamy dużo ludzi sektory zaczynają się wypełniać, teraz dopiero
widać kto przyjechał do polski Bont Arena, Rolerblare Luigino,
x speed, zaczynamy gromadzić się na linii startu, dowiązuje rolki
i dopinam klamry zaczyna się odliczanie. Start ruszam do przodu
kontrola serca, jadę do przodu, mokra nawierzchnia wykorzystuję ten fakt i
bez zbędnego szarpania wymijam mniej ogarniętych rolkarzy, wiem że za
moment czołówka nada mocne tępo, kto się zgapi nie da rady dociągnąć, zajmuję dobrą pozycję, przyspieszam rytmicznie kontrola serca niech sobie wolno bije jeszcze
zdąży się dzisiaj napracować, jesteśmy na moście zjazd w dół
wymijam hamujących wole być z przodu jak zacznie się pierwszy atak
kolejne metry zaczynają się koleiny i spore kałuże szyk zostaje
przetasowany tworzą się mniejsze grupy najeżdżam na studzienkę
przypominam sobie że czas patrzeć pod nogi, tętno rośnie ale
nadal je kontroluję, zaczynają się pierwsze rwania, na mokrym to moment i
i odpadasz od lokomotywy, czołówka rwie do przodu, jadę sam na mojej
trajektorii dwóch Niemców dostali 10m różnicy tak niewiele nam brakuję
by schować się za ostatnim zawodnikiem z czoła, pierwsza grupa
przyspiesza Niemiec mocno nadaję tępo ale nadal się oddalają za
moimi plecami dojeżdżają kolejni gapowicze jest ktoś z Ambry i kilku obcokrajowców jeden z Orlicy koja ze go z Osiecznicy młody ściemniaczy,
tętno średnie, nie rwałem sam by się przebić, wiem że mokry asfalt to
nie mój sprzymierzeniec, pierwsza kolumna się oddala Piotr Andrzejewski
podejmuje próbę podjazdu jedzie chwilę sam, jesteśmy 10m od niego myślę
sobie strata energii, zrównujemy się z Piotrem chowa się do kolejki
Niemiec nadal prowadzi, nikt nie daje zmiany, myślę co za dureń przecież ma za plecami
zawodnika ze swojego team'u. Jedziemy dalej zmiana wysoki Niemiec z którym
walczyłem w Krakowie nadaję rytm schowany za nim mógłbym
dłubać w nosie ale w za moment moja kolej, jest mokro zimno i pewnie wieje, moja kolej czuje opór wiatru, schodzę nisko na nogach staram się dociążyć pięty,
krótkie szybkie kroki
jak ja nie lubię mokrego asfaltu, przelatuje myśl " Piotr Drzastwa
miałby pole do popisu szkoda że niema Team Brother ", zmiana, nasza mała
grupka się rozdziela wjeżdżamy na most nie widać gdzie mamy jechać
zakręt w lewo i jedziemy dalej widzę w naszej kolumnie Pawła Milewskiego mocny zawodnik, ale nie wytrzymał z czołówką, pewnie nie jego dzień lub coś zgapił, a może po prostu poczuł wiatr w plecy i za długo prowadził grupę zapominając że czołówka robi
atak podczas ataku i nie ma tu miejsca na błędy. Kolejne kilometry wyłapujemy niedobitków cały czas jadę na zmiany z niższym Niemcem, bardzo odpowiada mi jego
krok i tępo więc wolę być z przodu niż mam się prosić o zmianę do
której nikt się nie kwapi, czasami jakiś z pomarańczowych pojedzie do przodu by po
kilkunastu metrach schować się z powrotem w kolumnę, co za bezsensowna brawura i strata energii w oddali widzimy 4 zawodników później na zdjęciach wiedzę że jeden z niech to Paweł Ciężki, ale teraz tego nie wiem jakoś nudno więc rzucam hasło dogonimy ich to tylko kawałek nas jest więcej, zaczynamy nadawać mocne tępo kolumna przyspiesza wchodzimy w łuk z dużą prędkością niski Niemiec nie wyrabia na zakręcie, wpada na teren
przystanku tramwajowego, patrze na to co się stało widzę że przystanek kończy się
barierą nie wyjedzie będzie musiał hamować
do zera i schodzić na tory a potem biec po trawie, jedna myśl "
czysta gra " a on przecież ciągnie cały czas, wołam " panowie zaczekamy
" połowa hamuje druga chce spierdala..
już nie wołam tylko krzyczę " zatrzymujemy się należy mu się
to przecież cały czas prowadzi " podziałało wszyscy zwalniają
Niemiec dojeżdża, niestety hamowanie do zera to spora strata
cennych metrów i czasu nie wiedzę już zawodników których
goniliśmy, ale honorowo to honorowa co by nie mówili że polaczki to hu...
przecież to tylko zabawa i kolejny
bieg oraz znajome twarze i dobre tępo na trasie. Jedziemy kolejne
zmiany słychać upadek nie widzę kto leży za szybki odcinek nie zdąży
dojechać, drugie kółko to już ostatnia długa
prosta wszyscy są na moim ogonie odbijam przekładanką w bok bez
powodzenia wszyscy chcą zaoszczędzić
energie moim kosztem, ale z jakiej racji, kolejna przekładanka w
drugą stronę nie pomogło, ok jak chcecie się powozić to będzie
trzeba zapracować zaczynam slalom gigant 5 kolejnych uników raz w prawo
raz w lewo chyba się zorientowali że mi się nie podoba robić za konie pociągowego,
zdezorientowany chłopak z Orlicy jedzie do przodu
za nim wszyscy ruszają w pogoń, próbuję złapać kolejkę, ale jest za szybka jadę
za nimi ale nie mogę podjechać, po drodze przeganiamy chłopaka z
Orlicy nie wytrzymał dystansu.
Finisz trwa Piotr Andrzejewski jedzie obok kolejny raz walczymy ramie w ramie, przeganiam go wiedzę linię mety czuje zmęczenie, nie widzę Piotra przestaję się odpychać,
Piotr przejeżdża obok tnie mnie na linii mety próbuje zrobić piwota
jest za daleko, tym razem zabrakło pół metra, zgapiłem się,
ale co tam grunt że nie było gleby przecież to tylko zabawa.
Kolejny maraton zaliczony, czuje kwas mlekowy mięśnie
sztywnieją, to będzie bolesny dzień, ale słońce jest znów na
niebie, pozdro zawsze roll4life ;D


                                    


                                      Weekend naftowy



 to impreza którą postanowiłem przejechać w ramach rozruchu po deszczowym maratonie sierpniowym. Pomimo poniedziałkowego zatrucia pokarmowego ( Kebab ) miałem nadzieje odzyskać siły by przebyć kolejny raz królewski dystans 42km. Dwa dni na zwolnieniu i odrobina tabletek doprowadziła mnie do pionu. W środę lekki rozruch pod Rondem Kaponierom umacnia mnie w przekonaniu że siły wracają. Akurat w ten weekend przypadła pierwsza sobota miesiąca i jak zawsze z nią związane spotkania przedmaratońsie na poznańskiej Malcie, więc była kolejna okazja by się rozruszać przed zawodami. Sobotni ranek - ładna pogoda z dosyć silnym wiatrem. Bez szaleństw robię 6 km w lekkim tempie, po czym
Wracam do domu i zaczynam robić hiper kompensacje węglowodanową. Mam jeden dzień by się odnowić i doładować. W daleką drogę jedzie ze mną kolega z teamu dla którego Gorlicki maraton będzie pierwszym startem
w tym sezonie. Jedziemy do Krakowa. Podróż długa i męcząca - sen w pociągu oznacza ryzyko utraty sprzętu !! polska !! Jest już Kraków - piękne tętniące życiem miasto gdzie czekają na nas miejscowi z Team White Sport. Razem pokonujemy dalszy odcinek trasy w stronę odległej jeszcze linii startu. Pada deszcz, a raczej leje. Jak ja
nie lubię startów w deszczu, ale tym razem nie tylko jadę powalczyć w gronie znajomych sportowców, ale również jadę przetestować nowy układ który przygotowałem specjalnie pod ściganie się na mokrej nawierzchni. Jesteśmy na miejscu - ładnie oznaczona trasa, z daleka widać balony i banery firm wspierających imprezę, oraz namioty sędziów i organizatorów. Jednym słowem szykuje się full profesjonalna zabawa . Na początku jest mało zawodników, ale z minuty na minutę przybywa ich coraz więcej. Trochę znajomych twarzy, oraz spora ilość zawodników dotąd mi nie znanych - jak się później okazuje łyżwiarzy. Widzę Kustrę z Sanoka, tak więc będę testował mój zestaw z najlepszym zawodnikiem w Polsce. Jest z nim kilku młodych sportowców,
pojawia się strój Twister'ów Clasen White Sport i Silesia, oraz spora grupa młodych rolkarzy z Tomaszowa. Jak zawsze jest kilku wolnych strzelców. W całym tym gronie nie zabrakło oczywiście również kobiet.
Szykujemy sprzęt - odkręcam moje atomy uzbrojone w łożyska, które dostałem od Diego. Tym razem idą w odstawkę - nie lubię jeździć w full custom na mokrym. Tak właśnie zniszczyłem sobie wewnętrzną wyściółkę, więc
odkręcam płozę od buta i wyciągam półkowego rollerblade race machine luigino Le. Lubię ten but, bardzo mi przypasował. Zaczynam skręcam mój deszczowy zestaw, tym razem na nowym układzie. Chcę zobaczyć czy będzie miał on wpływ na jakość jazdy. Pilot fighter luigino na układzie ...

3x110mm + 100 tym razem uzbrojony w układ 3x100mm + 90mm - długość płozy ta sama, ale obniżony środek
ciężkości i zmniejszona waga kół powinna przykleić mnie do mokrego asfaltu i zmniejszyć straty
energii przy każdym odepchnięciu. Mój zestaw jest gotowy. Starannie dokręciłem każda śrubkę -
nikt nie powinien ryzykować przejechania połowy Polski, by na trasie przez jedną małą śrubkę stracić cała zabawę. Zaczynam się rozgrzewać. Biegając po korytarzu czuję jeszcze poranną jajecznice wymieszaną z fasolką po bretońsku - posiłek trawi się już 3godziny i za chwilę powinien być już strawiony. 20 min do startu - nakładam sprzęt i schodzę ostrożnie po schodach. Kurczę - nie mam wody - jest na stole gazowana (jasna cho...!) - dałem zadki, ale jest zimno i mokro, to może nie będzie potrzebna. Idę na ulicę, kładę koła na mokrym asfalcie i czuję jak bym się przykleił!!! O to chodziło. Zaczynam się odpychać i jest świetnie. Oczywiście dużo zależy też
od asfaltu i techniki, ale pierwsze wrażenie daje mi komfort psychiczny. Ostatnie namaszczenie w krzakach i ruszam na linię startu. Teraz widzę ilu jest


zawodników, ciekawe czy pojedziemy razem, czy nastąpi pierwszy atak po którym uformuje się pierwsza szpica - kto się zgapi pojedzie sam. Schylam się, dowiązuje buty i dopinam klamry - jestem skupiony, serce zaczyna walić jak szalone, więc myślę o czymś miłym.
Staram się wyłączyć mózg - zaczyna sie odliczanie: dziesięć, dziewięć,
osiem, sied... Start!!!! Mocno wyrywam do przodu, cały czas 
czuję przyczepność. Rozpędzam się coraz bardziej - 
czuje się bezkarny, bo moje rolki kleją się idealnie. "Ok" - myślę sobie - "nie zapominaj, że za
chwilę będzie ostro ". Chowam się za Kustrą - jedziemy tak chwilę. Potem on przyspiesza - dobija się wprawnie rękami i po uzyskaniu prędkości chowa ręce - zaczyna wybijać precyzyjny morderczy rytm.
Głębokie odepchnięcia, ledwie wyrabiam. Od czasu do czasu obraca się za siebie - nikogo nie ma, a tępo jest coraz mocniejsze. Nic nie poradzę - muszę wytrzymać. Co jakiś czas podbiegam - różnica sprzętu i długości power box'a wyższego zawodnika jest odczuwalna.
Znowu obraca się i patrzy na mnie - widzi że się trzymam, więc zaczyna zwalniać.
Dojeżdżają pozostali - w sumie jest nas sześciu: trzech zawodników z
Sanoka, dwóch Tomaszowa i ja.
Zaczynamy robić zmiany. Cały czas patrzę co robi Kustra, wiem że będzie
cały czas atakował, szukał okazji, a koledzy raczej mu w tym nie
przeszkodzą. Jestem sam - wiem co to oznacza: albo puszczą go przodem i nikt nie przyspieszy lub

 
lub spróbuje jechać z większą prędkością - generalnie, za długo z nim nie pojedziemy. 
Kolejne zmiany, obserwuję uważnie trasę (mam czas...) - jedziemy na pętli. Szukam słabych punktów grupy: zwalniają przed zakrętami, nie rozpędzają się po przekładankami, każdy patrzy żeby się powozić i tylko Kustra
nadaje co jakiś czas mordercze mocne tępo. Nie zważając na to co się dzieje za jego plecami
rwie do przodu, a ja za nim - nie odpuszczę dopóki mam siły. Nie przyjechałem by się obijać.
Druga pętla - wszyscy zwalniają, a ja jadę do przodu, byle bliżej zawodnika z
Sanoka. Muszę uważać, chwila nieuwagi i już go nie będzie. Po
przekroczeniu linii mety trasa pochyla się lekko w dół, Kustra odbija
gwałtownie i zaczyna ucieczkę, a ja ponownie wchodzę mu na plecy. Ledwie trzymam jego tępo.
Muszę wytrzymać. Staram się wydłużyć krok. W głowie kołaczą myśli - "dojedź, dojedź jak
najbliżej, schowaj się, oszczędzaj energie". Kontrola serca i oddechu - 
"tylko spokojnie, wiecznie nie będzie piłował". w końcu obraca się do tyłu,
zwalnia i po chwili doganiają nas pozostali. Widać, że kosztowało ich to sporo wysiłku. Kolejne zmiany jadę pierwszy - serce wali, ale jadę swoje. Oddycham mocno i głęboko - obracam
się i widzę, że wszyscy są kilka metrów za mną. Obawiam się, że to
nie ich słaba forma, tylko przygotowania do kolejnego taktycznego ataku. Co jakiś czas robią
to samo - puszczają mnie przodem na 10 metrów. Pewnie chcą przejechać
rozpędzoną kolejką tak bym nie mógł się jej chwycić - przerabiałem to już za Ambrą w wykonaniu Artura Nogala i Daniela Gwadery. Zwalniam i jadę swoje. Patrzę co kilka sekund w bok i jestem czujny - 
kolejka przyspiesz to i ja przyspieszam, zrównujemy się. Kolejne zmiany, po drodze tory kolejki wąskotorowej - 
przeskakuję je tak jak zazwyczaj robię to w Poznaniu na Głogowskiej przy targach. Dla mnie to nic nadzwyczajnego - po 15 latach jeżdżenia po mieście im dziwniej na trasie tym lepiej dla mnie :).
Tylko tu są dwie pary torów, ale druga jest dosyć płaska. Zauważam, że wszyscy sie jakoś rozpraszają w tym miejscu. Za torami jest lekko pod górkę - asfalt mniej przyczepny i spora prosta - 
lubię takie odcinki. Kolejny zakręt i kolejna prosta (tym razem płaska), a to już gorzej - sprawny sprinter odzyska stracone metry. Meta jest po łuku, wiec staram się zawsze być obok Kustry - wiem, że jak przyspieszy na pierwszej prostej która jest z górki i ucieknie to nikt go już nie dogoni. Jego znajomi raczej mi nie pomogą.
Po drugim okrążeniu jestem tam zawsze pierwszy - wolę nie ryzykować.
Tak samo robiłem w Krakowie - zawsze na odcinkach na których mogło dojść do


niekontrolowanego ataku wolałem być pierwszy. Lepiej
atakować niż odpierać. Deszcz cały czas pada. Woda leje się po łydce do butów - zaczynają robić się ciężkie. Schodzę ze zmiany na sam koniec - Kustra prowadzi. Ale zjebałe.. Zaczyna





 

przyspieszać i nikt nie jedzie za nim, nie dojadę z końca kolumny - za duża luka, a to oznaczałoby samotną jazdę przez długie kilometry.
Szkoda, ale pocieszam się myślą, że i tak by kiedyś odjechał. Jeden z Tomaszowa popełnia błąd i traci siły. Po jakimś czasie wykorzystuję to i bezlitośnie celowo przyspieszam
pieczętując jego dalszą samotną walkę. Odpada i jedzie około 25metrów
za nami, woła go kolega. Przypominam sobie jak ja krzyczę na swoich jak odpadają. Nauczył mnie tego Piotr Zibert pamiętam to jak dziś: kiedyś wydarł się na mnie podczas mistrzostw polski na ulicy w czasie biegu i kiedy oszołomiony brakiem doświadczenia i tempem na trasie odpadałem to krzyk podziałał na mnie jak nitro na samochód. Deszcz pada, temperatura jest niska, ale mi jest ciepło. Czapka pod kaskiem, pajpowe rękawiczki Dakine wciśnięte w rękawiczki Pilot salomona, oraz długi rękaw koszulki technicznej dają mi komfort
podczas jazdy. Jedziemy na zmiany i zaczynam powoli myśleć o finiszu,
zaczynam myśleć o ataku, który muszę dobrze zaplanować. Zaczynam atakować. 
Nikt nie chce prowadzić - wszyscy chowają się za plecy. 
Kolejny raz wspominam Pawła Milewskiego, który zawsze tak robi, a później na finiszu niszczy wszystkich długim
sprintem. O nie! Nie dam się oszukać. Chcecie wygrać? Musicie na to
zapracować. Na łuku dobijam się przekładankami - odjeżdżam na 25 metrów.
Wybijam swój rytm. Doganiają mnie. Kolejna prosta i znowu urywam się na kilka
metrów z kolejną ucieczką. Nawrót prawie do zera. Napędzam się i kolejny raz jadę sam. Będę tak robił do samej mety. Męczę lidera - cały czas mnie doganiają, ale mamy jeszcze sporo kilometrów. Każdy zakręt to moje przyspieszenie. Szeroko otwarte usta oznaczają, że przeciwnik jest zmęczony. Przypomina
mi się moja zasada jak już widzę, że czują się źle: " jeżeli ja jestem zmęczony oni 
też, jeżeli mi jest niedobrze to im też, spraw by było im jeszcze gorzej".
I jest mój odcinek: dwa zakręty i tory - przyspieszam - na każdym zakręcie
kilka przekładanek - przyspieszam - już idę va banqe. Przez tory jak wtedy w
Warszawie kiedy na ostatniej prostej uciekałem po torowisku Bartkowi
Pisarkowi. Później mówił kolegom, że jechałem po torowisku jak by mnie lew gonił.
Przeskakuję w amoku tory i nawet nie wiem kiedy zaczynam się odpychać po prostym.
Zaczynam mój taniec. Pochylam się, opuszczam głowę i zaczynam wybijać swój rytm.
Teraz ja rozdaję karty - mordercze tępo po mokrym asfalcie pod górkę. Myślę nad tym co mi mówił Jan Szymański - "szukaj przestrzeni, nie wkładaj bezsensownie nogi, wbij ją i znajdź przestrzeń".
Patrze niebezpiecznie pod nogi, już nie zwracam nawet uwagi na to w którym
kierunku jadę i tylko jedna myśl - szybciej, mocniej, do oporu. Dojeżdżam
do zakrętu z długą prostą - obracam się i widzę, że jeden mnie goni, a reszta
odpadła. Pojawia sie uśmiech, ale po chwili znika - zrobiłem swoje, ale jeszcze nie koniec.
Nie mam już sił, ale tym razem się nie poddam - przekładanka na zakręcie
i jadę dalej. Jestem zmęczony - serce wali jak oszalałe i tracę rytm. Jadę bez
ładu, tracę krok. Próbuję go wydłużyć, ale dojeżdża do mnie łyżwiarz - patrze na
niego. Jego kolega odpadł z kolejnym zawodnikiem - porozumiewawczo kiwamy
głowami i zaczynamy jechać na zmiany. Silnie umięśnione uda łyżwiarza
nadają mocne tępo - ledwie nadążam. Zmiana. Chwilę prowadzę. Zmiana. Zmiana.
Finisz jest po łuku - bardzo niebezpieczny. 100 metrów przed metą jest strasznie
nierówno i zmęczone nogi zaczynają falować, ale trzeba jechać swoje. Czuje na plecach oddech
pozostałych dwóch zawodników, ale to już niedaleko.
W podziękowaniu zawodnikowi z przeciwnego team'u za wsparcie
puszczam go przodem nie ryzykując upadku na ostatnich metrach
kolejnego deszczowego maratonu (jak się później okazało niepełnego.
Udało się. Zaliczony. Dwa dni podróży, dwie godziny snu, mało jedzenia, dużo zabawy i mokre
buty  - to wszystko zostanie na zawsze w mojej pamięci.






















 Pozdrawiam
Krzysiek Rolkarz 
zawsze roll4lifehttp://www.roll4life.pl/sklep/index.php?d=infohttp://www.roll4life.pl/sklep/index.php?d=infohttp://www.roll4life.pl/sklep/index.php?d=infohttp://www.roll4life.pl/sklep/index.php?d=infohttp://www.roll4life.pl/sklep/index.php?d=infohttp://www.roll4life.pl/sklep/index.php?d=infoshapeimage_2_link_0shapeimage_2_link_1shapeimage_2_link_2shapeimage_2_link_3shapeimage_2_link_4shapeimage_2_link_5